poniedziałek, 31 stycznia 2011

Kitaj Gorod



Obiecywałam, że za dnia pójdę na Chochłowski pierieułok na Kitaj Gorodzie, żeby sfotografować czarowne offowe miejsce, pokazane przez miejscowego przewodnika. I poszłam. Okazało się jednak, że trafiłam tam za wcześnie - wszystko otwarte jest co prawda do 23, ale ponieważ artyści prowadzą nocne życie, to do miejsc przekazywania swoich prac klientom przychodzą około trzynastej. Musiałam się więc powłóczyć godzinkę po okolicy, i tak, jak rok temu zakochałam się w Marosiejce, uliczce prowadzącej w drugą stronę od metra Kitaj Gorod, tak teraz zachwyciła mnie Solanka z przyległościami.

Był tu niegdyś rynek solny i mięsny (stąd Solanka), tędy również udawały się w 1380 roku wojska ruskie na bitwę na Kulikowym Polu (dlatego pewnie ta część przedmieścia nazywała się Kuliszki). To była dość bogata okolica, o czym świadczą liczne cerkwie i pałaty (domy) bojarskie.  Uliczka nazywa się Chochłowski pierieułok (Chochoł to Ukrainiec), może dlatego, że mieszkało tu sporo Ukraińców - niedalego stąd do Marosiejki z jej Małoruskim (ukraińskim) Podworiem. Podworie to kupiecki dom gościnny (zajazd, hotel), razem z magazynami, coś pośredniego między ambasadą i przedstawicielstwem handlowym. 

Póki się włóczyłam, trafiłam do jeszcze jednego sklepiku z ładnymi rzeczami. Bardzo, bardzo, bardzo chcę kupić sobie stolik zrobiony z autka dla dzieci (pamiętacie - takiego z pedałami gaz-hamulec, kiedyś bywały u fotografa dziecięcego) i szklanej tafli - chyba mnie na niego nie stać. Nie pytałam o cenę... Kupiłam za to mnóstwo innych fajnych rzeczy (na moje nieszczęście akceptują karty płatnicze). Polecam gorąco, można u nich też kawy się napić - pysznej. Ulica Zabelina, numer 3, budynek 8.

niedziela, 30 stycznia 2011

Stalinki na Tagance



Ponieważ za wcześnie przyjechałam do bunkra, włóczyłam się trochę po okolicy i robiłam zdjęcia. Jak zwykle w Moskwie - szwarc (czy schwarz), mydło i powidło, ale koło samego bunkra przeważały budynki z lat pięćdziesiątych. Stacja metra Taganskaja kółeczkowa wyprowadza tuż przed słynny Teatr na Tagance, w którym grał Wysocki, uliczka jest maleńka, zabudowa niska. Stacja metra Taganskaja promienista wyprowadza na szeroki, typowy dla Moskwy prospekt, obok jest giełda numizmatyczna.
A teren między metrem i rzeką Moskwą - stareńka cerkiew, olbrzymie stalinki, bloki z osiemdziesiątych i jakieś knajpy, domki, cholera wie co...
Co to stalinka? To taki dom, z cegły, wielopiętrowy (zwykle ma 7-12 pięter w Moskwie, 3-5 w innych miastach). Zdarzało mi się w jednej z nich pomieszkiwać. Była dla normalnych ludzi, nie dla VIPów, a mimo to mieszkanie miało 3,5 metrowe sufity, ozdobione stiukami, duże pokoje, widne i spore kuchnie, osobny kibelek, solidne, drewniane drzwi i było idealnie rozplanowane. VIPowie mieli podobno więcej, niż dwa pokoje, i jeszcze służbówki. Z zewnątrz budynki są neo- (czy soc-) klasycystyczne.

Ciekawy jest budyneczek samego bunkru: to tylko mury. W środku nie ma żadnych pomieszczeń mieszkalnych czy biurowych, tylko metry sześcienne betonu i stali. Okoliczni mieszkańcy wspominają, że na powierzchnię wyprowadzono jakieś coś zalane betonem, a potem w ciągu jednej nocy obudowano to domem...


sobota, 29 stycznia 2011

Bunkier 42

Prywatne muzea są słabo rozreklamowane. A może to dlatego, że to jest bardzo młode muzeum?
Koniecznie zajrzyjcie na www.bunker42.com, a przy najbliżej bytności w Moskwie zapiszcie się na wycieczkę, zamiast Galerii Trietiakowskiej :)

Przygoda zaczyna się już przy wejściu. Zwykły taki budyneczek sobie stoi, wydawać by się mogło, że z początku ubiegłego wieku. Brama z czerwoną gwiazdą obok - gwiazdę założono, żeby się turyści nie gubili.
Nie warto przychodzić za wcześnie: najpierw kazano nam czekać, aż do wejścia zostanie 10 minut, a potem sprzedano bilety (przepraszam, przepustki: nadano mi stopień porucznika i mam bardzo twarzowe zdjęcie w masce gazowej) i wygoniono znów na zewnątrz. Dopiero po dłuższej chwili wyszedł po nas oficer dyżurny i przekazał przewodniczce. Z małego korytarza wprowadzono nas do jakiegoś pomieszczenia, po czym zasunęły się za nami kilkutonowe drzwi, wykonane z betonu i stali. Przeżyli ci, co są po naszej stronie - powiedziała przewodniczka. - Z tamtej wszyscy zginęli od fali uderzeniowej. Nas otacza pięć metrów betonu i metr ołowiu i stali. Zaraz przejdziemy śluzę odkażającą (żebyśmy nie zeszli na dół napromieniowani), zejdziemy 18 pięter w dół i będziemy już całkiem bezpieczni.

Bunkier nazywany jest często bunkrem Stalina, ale... wybudowano go w 1956 roku, czyli już po śmierci wodza. Nie jest to również schron atomowy dla ludności cywilnej. Od wybudowania do połowy lat osiemdziesiątych pełnił funkcję zapasowego sztabu dowództwa lotniczego na wypadek wojny jądrowej. Mniej-więcej w połowie tego okresu zaczęto go remontować - wymieniać sprzęt na bardziej nowoczesny i uszczelniać ściany, przez które wciąż sączyły się wody gruntowe... ale w osiemdziesiątym którymś roku fundusze się skończyły i obiekt przejął Telegraf Centralny, który w 2007 roku wystawił wszystko na aukcję. Prywatny właściciel urządził tu muzeum, organizuje spotkania firmowe, bale, konferencje, gry survivalowe i takie tam... wszystko 60 metrów pod ziemią, z bezpośrednim połączeniem do stacji metra Taganskaja na okrągłej linii. Do niedawna od torów oddzielała zwiedzających tylko krata (była, oczywiście, możliwość zasunięcia bramy hermetycznej), ale ze względów bezpieczeństwa metro po swojej stronie kraty wstawiło drzwi.

Obejrzeliśmy film o zimnej wojnie, fajnie zrobiony. Przebieraliśmy się w maski gazowe i mundury ochronne. Plan był taki, żeby polecieć na TU-4 (dokładnej kopii Boeinga B-29) nad USA, zrzucić bomby, następnie wrócić nad ocean, katapultować się - bo samolot nie ma tyle paliwa, żeby dotrzeć do ZSRR - znaleźć okręty radzieckiej marynarki, wejść na pokład, przybić do amerykańskiego brzegu i dalej prowadzić wojnę konwencjonalną za pomocą piechoty. Robiliśmy więc sobie zdjęcia z kałaszami, łączyliśmy rozmowy przez centralkę ręczną - podobno szalenie niezawodna rzecz, do tej pory w użyciu, siadaliśmy przy biurku głównodowodzącego i w ogóle bawiliśmy się na całego, bo wszystkiego można było dotknąć i spróbować.

Potem łaziliśmy po korytarzach - transportowym, po którym w nocy specjalne wagony metra woziły urządzenia, komunikacyjnych, oglądaliśmy bloki łączności - bo bunkier miał przede wszystkim zapewniać łączność. Specjalny blok był przeznaczony dla systemów podtrzymania życia: były tam studnie artezyjskie, kanalizacja (ze śluzą radiacyjną), akumulatory, chłodnie na żywność - 90 dni spokojnie by się tam przeżyło. Nawet, gdyby na Kreml spadło 10 Mt, czyli Moskwa i Podmoskowie  w promieniu 300 km zostałyby zmiecione z powierzchni ziemi. 

Całość do 1995 roku była ściśle tajna, a blok czwarty, czyli centrum dowodzenia, był super ściśle tajny i nie ma go na planach, którymi dysponuje muzeum. Łączniczki (60% kadry to były kobiety) nie wiedziały, gdzie pracują, i nie znały całego obiektu, bo na każdym rogu byli dyżurni, którzy nie wpuszczali, jeśli nie było przepustki do odpowiedniego sektora.

I dobra rada na koniec: wracać lepiej windą. Wszyscy udawali chojraków, co mi tam, przecież wejdę na górę... ale koło -10 piętra widać było, jak twarze poważnieją i pojawia się na nich dziwne skupienie... a winda ma tylko dwa przystanki: -1 i -18.

piątek, 28 stycznia 2011

Czego nie przeczytasz w Pascalu

Moja idea clubbingu poszła się (chyba) kochać, ale zabrano mnie dziś do fajnego miejsca. Nie nadaje się na clubbing, i dobrowolnie, albo inaczej - z własnej inicjatywy - bym tam nie weszła. Nie lubię tajemniczych podwórek i niepewnie się czuję poza mainstreamem zarówno topograficznym, jak i kulturalnym. A były klymaty. Pójdę za dnia z aparatem, to zamieszczę zdjęcia. I w tym fajnym miejscu zebrało się fajne towarzystwo. Męskie. Kulturalne. Siedziałam sobie w kąciku i obserwowałam, bo dotychczas pracowałam w sfeminizowanym zawodzie i nie miałam za dużo możliwości obserwowania facetów. I dużo myśli przelatywało mi przez głowę, bo tematy były poruszane poważne, tylko... czułam się trochę jak na  roller coasterze. Jest temat - nie ma tematu. 

Miłość to decyzja.
Warto wyrażać swoje uczucia (w ogóle) poprzez komunikaty typu "ja" (w szczególności).
Osobista relacja z Panem Bogiem to fajna sprawa.
Tamta laska była za chuda.
Nie mam zdjęcia córki w komórce.
Rozwinięcie wątku miłość a seks.

Nie zdążyłam - nie chciałam? - nie mogłam tego wszystkiego powiedzieć. Byłam zmęczona po intensywnym dniu pracy, lekko niedospana, lekko uduszona (zapomniałam, że nie wolno mi biec na mrozie do metra), a jednocześnie maksymalnie zrelaksowana, przez co czułam się jak po paru głębszych albo po skręcie, choć  wszyscy pili tylko herbatę i nikt nie palił nawet papierosów. Jak Jeżyk we mgle. Siedziałam w suterenie zabytkowej kamienicy. Nade mną ćwiczono balet (?), a parę metrów dalej - uczono tańczyć na rurze. Po przeciwnej stronie lekcje tanga, któreś drzwi prowadziły do offowego kina, w sklepiku sprzedawano torby z płyt winylowych i zegary z maszynki do mięsa, w innym - zośki i jojo. Gdzieś stukały singerowskie maszyny do szycia, ktoś tworzył sukienkę na indywidualne zamówienie, ktoś inny wykrawał ze skóry torbę, którą zostanie kupiona za równowartość 1200 pln. A w okolicy prastare cerkwie, krew pomordowanych w szkole NKWD, synagoga i zbór. Moskwa z Gilarowskiego. Inna Moskwa. Podejrzewałam, że taka istnieje, bo jej duch unosi się gdzieś nad metrem Kitaj Gorod, ale nie wiedziałam, gdzie dokładnie jej szukać.
Takiej Moskwy nie zobaczy turysta. Trzeba do niej miejscowego przewodnika.

Dzięki, Przewodniku :)

środa, 26 stycznia 2011

The show must go on

W marcu linię metra, na której doszło do zamachu, uruchomiono po kilku godzinach.
Teraz lotnisko wznowiło obsługę przylotów po 20 minutach.
Znamienna jest relacja pasażerów, którzy kilka minut po zamachu przechodzili odprawę:
Widzieliśmy dym, ale obsługa jednomyślnie udała, że nic się nie stało, a na pytania odpowiadali lekceważąco "a, był wybuch".
Z jednej strony - profesjonalizm pracowników lotniska, którzy nie dopuścili do paniki i sami zachowywali spokój. Z drugiej - dość przerażające... przyzwyczajenie. Sąsiedzi na jakiś czas zrezygnowali z wożenia dziecka do szkoły muzycznej metrem, dziś flagi na masztach były opuszczone z powodu żałoby narodowej, ale... ale życie toczy się dalej. Jak zwykle ludzie umawiają się do pubów czy na kręgle, jak zwykle latają samolotami i wsiadają do pociągów (dla tych, którzy z przyczyn psychologicznych chwilowo nie latają uruchomiono nieco więcej połączeń kolejowych). Prawdopodobieństwo, że zginę w zamachu terrorystycznym w ciągu najbliższego roku wynosi 1: 400 000, czyli - de facto - jest mniejsze, niż to, że  bezpośrednią przyczyną mojego przeniesienia się na tamten świat będzie wielki sopel, pijany kierowca albo zaostrzenie astmy w przebiegu świńskiej grypy.
Jak to mawiał Kubuś Fatalista?
Wszystko jest zapisane w górze?

poniedziałek, 24 stycznia 2011

A tak w ogóle

to ja się boję.

Znów ponad 30 osób zginęło (*)

Jasny gwint.To już trzeci moskiewski zamach terrorystyczny, odkąd tu jestem (wysadzenie Sapsana, zamachy w metrze, Domodiedowo). 

Pół godziny temu zadzwonił do mnie zmartwiony mąż.
Na TVN24 - specjaliści wypowiadają się na temat zamachów, w tle szklana bryła lotniska. Vesti 24 - normalny program, tylko w pasku informacja o zamachu. Na rosyjskiej wersji EuroNews - tak samo. Pozostałe kanały milczą.

W przyszłym tygodniu lecę w delegację. Teraz na lotnisko będę wyjeżdżać nie trzy godziny przed odlotem, ale pięć. Albo sześć. W przypadku bliskich destynacji, takich jak Warszawa, przestaje się to opłacać.


Wieczne odpoczywanie dla tych, którzy nie żyją i których nie uda się uratować.

niedziela, 23 stycznia 2011

Piter FM

skoro już przy filmach jesteśmy... znudziły mi się te komedie romantyczne, które znam. I postanowiłam sobie obejrzeć coś innego niż hollywood. Piter FM to taki właśnie film. Jak sama nazwa wskazuje - rzecz się dzieje w Piterze, które to miasto nigdy nie stanowi tła dla filmu. Jeśli rzecz się dzieje w Piterze, to... to Piter jest aktorem. Bynajmniej nie zawsze drugoplanowym. W każdym filmie, czy to боевик (jak to jest po polsku? sensacyjny?), taki jak Brat, czy w opowieści o miłości, jak tytułowa - to Piter tworzy nastrój, atmosferę filmu. 
I... chociaż z Petersburgiem łączy mnie bardzo szczególna więź, trudna do określenia - czy dzieci mogą się zakochać romantycznie, na dodatek w mieście? - a ta więź powstała w moim dzieciństwie i na pewno nie wynika tylko z beztroskich wakacyjnych wspomnień - to bardzo się cieszę, że trafiłam do innego miasta. Pierwotnie zamierzano mnie wysłać właśnie do północnej stolicy, a tam... od października do kwietnia depresja murowana. Mnie i na naszej szerokości geograficznej o tej porze roku niewiele do depresji brakuje.

A film fajny. Klimatyczny. Trochę o niczym. Trochę się wlecze. Ale czy trzeba się spieszyć?

sobota, 22 stycznia 2011

Dzień dobry TV

Świetny film, polecam.
Reklamowany jest jako kolejna produkcja scenarzysty Diabeł ubiera się u Prady i reżysera Notting Hill i zawiera podobne wątki. Pan obok mnie, pytając córek, czemu żona wybrała ten film, pytał, czy to kolejna historia Kopciuszka.
W sumie tak :) Ale... za to właśnie kochamy Kopciuszka.
Rosyjskie premiery są miesiąc-dwa wcześniej, niż polskie. Dzięki temu mogę z miną znawcy omawiać to, czego nikt jeszcze w PL nie widział :D:D:D
Uderzyła mnie (po raz kolejny zresztą, nie tak często chodzę do kina) pewna cudowna zależność. Otóż w naszym najbliższym kinie na seansach przedpołudniowych (13.30 to też jest przedpołudniowy) NIE MA REKLAM i zwiastunów, a bilet kosztuje 10-15 złotych. Co jest baaaaardzo przyjemne.
Oczywiście, jeśli się do tego kupi wiaderko popcornu, colę i lody, to rachunek będzie trzy-cztery razy wyższy. Ale nie kupowałam. Rozwaliłam się sama na kanapce dla zakochanych i szturchałam czasem leciutko pana obok mnie (tego, którego na film zaciągnęły żona i córki ), który pochrapywał nieznacznie. One chyba nie słyszały, a ja nie chciałam, żeby mu potem było głupio ;)

piątek, 21 stycznia 2011

Sto lat samotności

Przez ostatnie pięć dni po powrocie z pracy nie musiałam gnać na łeb, na szyję do przedszkola i na zajęcia dodatkowe, nie miałam w domu stada 4-7 latków, nie zadawałam klasycznych pytań o lekcje, zęby i porządek w pokoju. 
Grałam sobie w tenisa z Wii (hehe, i nikt mi nie zabraniał i nie mówił, że to jej prezent gwiazdkowy), oglądałam stare komedie romantyczne zamiast kreskówek, czytałam lekkie kryminały zamiast Plastusia i piłam Baileys, wcale się z tym nie kryjąc (mamo, tatusia nie ma w domu, a ty pijesz ALKOHOL? A kto się mną będzie opiekował?).
Umawiałam się w gości, do klubu, do kina i do przygodowego muzeum-nie-dla-dzieci.
Na razie nikt ze mną nie chce nigdzie iść.
Ale może jeszcze pójdzie?
a jak nie, to pójdę sama.


Ale... ale ja już mam dość. 
Ja się już potwornie za nią stęskniłam... nie tylko za nią, zresztą ;)

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Skarby

Jak Magda słusznie zauważyła na swoim blogu, monety w Rosji nie są jakoś szczególnie szanowane. Jednak nie potrafię wciągać ich do odkurzacza albo ignorować podczas pieszej wycieczki, a w związku z tym, że nie noszę portmonetki, spora ich ilość pałętała się po domu. Monety otrzymały więc własną puszkę, ważącą obecnie ok. 3 kg. 
Chwilowo bezdzietna (tekst do Babci nr 1: oni mi w ogóle nie dają jeść!, tekst do Babci nr 2: oni mnie biją pięściami po pupie!, tekst do Ojca: ale ja Ciebie nie znam!, zalecenie: dwa tygodnie separacji od matki), oddałam się pasjonującemu zajęciu wyszukiwaniu w puszce monet z 2003 roku, ze znakiem mennicy SPb pod pazurami. Zainspirowana Magdą, oczywiście.

Efekt wyszukiwań:
monet z 2003 roku - zero
monet o nominale 1 kopiejki: 21
dwurublówka z 2000 roku, jedyna, ze Smoleńskiem na rewersie 
50 sentinów
20 kopijek ukraińskich
10 eurocentów
2 żetony metra SPb
i prawie 60 złotych polskich
Do tego znalazłam 3 monety (o nominale 2, 10 i 50 rubli) z 1993 roku, ciekawe, czy jeszcze są w obiegu.

Za niespełna kilogram grosza zjedliśmy kiedyś pizzę w Warszawie.
Kolejne dwa kilogramy polskich znaków płatniczych przyczyniły się wydatnie do wygranej pewnej klasy licealnej w zbiórce Góra Grosza.
Inna skarbonka dziś ma postać dwumetrowego drzewka w mieszkaniu moich Rodziców (ta juka miała ze 20 cm jak ją kupowaliśmy mamie na urodziny).
Kolekcja pfeningów po wejściu Euro została przez mojego małżonka zamieniona na szeleszczące banknoty nowej waluty dzięki zmyślnej maszynie w berlińskim banku, która sama policzyła wartość tego, co kryło w sobie pudełko.

Ciekawe, co można kupić za górę grosza (pardon, kopiejek) w Moskwie?
Nie chciało mi się liczyć.

niedziela, 16 stycznia 2011

Mróz d..ę ściska

Jeszcze w Polsce, w pobliżu granicy, zauważyć dał się śnieg. Co on tam robił po kilkutygodniowej odwilży - nie wiem. Ale był. Rano, już w Rosji, za oknem - śnieg. Śnieg i śnieg. Wiejskie drewniane chałupki jak z bajki - pochyłe dachy pokryte grubą, puszystą kołderką, i dym z komina. Drzewa w lasach przygięte do ziemi, pnie powyginane w łuki pod ciężarem białego - puchu? Przecież puch wygląda na leciutki...

W samej Moskwie śniegu jakby mniej. Ale mróz odczuwalny. W każdym razie moje oskrzela natychmiast go poczuły, więc po przebyciu jakichś 40 metrów od stacji byłam w stanie tylko wychrypieć w najbliższej aptece: yhhh - yhhh - berodual - yhhh. Jak to dobrze jednak, że w Rosji wszystko jest bez recepty.

Potem już było dobrze.
A jutro do pracy.
Najwyższy czas :)

piątek, 14 stycznia 2011

Urodziny

Od paru dni jestem matką sześciolatki, co sprawia, że czuję się...
staro?
Moje własne urodziny, które będę obchodzić za parę miesięcy, nie mają tu nic do rzeczy. Wiek 30+ (odkąd w niego weszłam, podanie DOKŁADNEGO wieku wymaga żmudnych obliczeń) bardzo mi pasuje, w wieku 30+ czuję się młodo i dojrzale jednocześnie.
Ale sześcioletnie dziecko???
Sześcioletnie dziecko już nie jest MAŁE.
Sześcioletnie dziecko jest ODCHOWANE.
Normalnie żadnego usprawiedliwienia dla "nie-chce-mi-się-wyjść-wieczorem-z-domu" ani dla "nie-mam-dziś-makijażu" ani dla "fryzjer-po-mnie-tęskni". Paradoksalnie zresztą przy MAŁYM dziecku wcale nie chodziłam na imprezy czy do fryzjera rzadziej, niż przed macierzyństwem. Raczej odwrotnie, bo musiałam koniecznie udowodnić całemu światu, że "da się", że nic się nie zmienia.
Zmienia się.
Zmienia się centrum wszechświata i jest to zmiana trwała. Powodujaca, oczywiście, trzęsienia ziemi i wybuchy wulkanów, powodująca wojny i zamieszki społeczne, przewartościowanie właściwie wszystkiego. Wbrew pozorom, w moim centrum wszechświata nie znalazła się córka, a raczej nie tylko córka. Znalazłam się ja. 
I to jest bardzo dobre.
I za to Ci, córeczko, bardzo dziękuję.
I życzę Ci, żeby udało Ci się odnaleźć swoją równowagę wszechświata - tak wcześnie, jak to możliwe.

Bo, tak naprawdę, jako matka sześciolatki - ja się już NIE MUSZĘ nikomu tłumaczyć z tego, że mi się pewnych rzeczy nie chce. Albo że mi się chce. Mogę spokojnie odsyłać interlokutorów na drzewo. Bo odnalazłam siebie.

P.S. Torcik z takiego bloga.

niedziela, 9 stycznia 2011

Polskie drogi

Na urlop do PL - który, jak się własnie okazuje, mało ma wspólnego z odpoczynkiem - tym razem zabrałam się samochodem. Świąteczna Moskwa o piątej rano była jeszcze całkiem przejezdna, wylotówka elegancka, dwupasmowa, bezkolizyjna - i bardzo płynnie, nie wiadomo kiedy, podjechaliśmy do punktu płatniczego na białoruskiej autostradzie. Takie punkty są cztery - co dwieście kilometrów, a opłata jest porażająca: 20 rubli (czyli 2 złote - słownie - dwa złote za dwieście kilometrów). Ograniczenie prędkości jest do 120 km/h, szybciej się zresztą nie dało, bo pas zieleni na środku był o tej porze roku potężną zaspą, szalała śnieżyca, a co jakiś czas trzeba było wymijać wielki i ciężki pług śnieżny. Całe siedemset kilometrów przez Białoruś pokonaliśmy w ciągu pięciu godzin z kawałkiem, pędząc po śnieżnej pustyni albo przez gęsty las, mijając czasem zjady na miński port lotniczy czy większe miejscowości - i tylko nieco mniej zajęła nam droga z Terespola do Warszawy, mimo posylwestrowej pustki.
Bo trasa międzynarodowa E30 na odcinku Terespol-Warszawa to... to piękna, gładka jak stół, doskonale oznakowana, świeżo wyremontowana osiedlowa uliczka jednopasmowa. Z setkami wiosek, w których czają się (i słusznie) chłopcy-radarowcy, z tirami, które jadą w kolumnach uniemożliwiających wyprzedzenie, ze stałą podwójną ciągłą. Warszawa w czasie urlopów pomostowych była całkiem przejezdna, ale po 15 godzinah za kółkiem kierowca mylił już zjazdy na rondach :)

Jeśli ktoś lubi jeździć, ma sprawny samochód i zabiera ze sobą rodzinę - to, nawet biorąc pod uwagę konieczność posiadania wizy tranzytowej i kolejkę do przejścia granicznego - podróż autem to najszybszy i najtańszy sposób dostania się do Moskwy z Warszawy.

poniedziałek, 3 stycznia 2011

Masza i Niedzwiedz II, czyli nazwa nie zawsze wystarczy

Zanim kupiłam bilet na choinkę kremlowską, udało mi się cudem zdobyć dwa ostatnie bilety na choinkę z Maszą i Niedźwiedziem. Pisałam o nich parę miesięcy temu, ogromnie popularną współczesną kreskówkę usunięto teraz z serwisów typu youtube - ale Masza z Niedźwiedziem to hit, lubiany przez dzieci i wprost uwielbiany przez rodziców. Nic dziwnego, że Moskiewski Międzynarodowy Dom Muzyki pękał w szwach.

Takiej chały dawno nie widziałam.
Mało, że Mikołaj przed spektaklem zabawiał dzieci nie 30 minut, jak obiecywał, a zaledwie 10. Nie grzało nas to, bo - jak pisałam - wstydzimy się. 
Mało, że puszka z cukierkami była żałośnie mała, a kosztowała 400 rubli.
Historia była nudna, całość leciała z playbacku (w sali o znakomitej akustyce), na dodatek za głośno. Sprawiało to mnóstwo problemów aktorom, bo np. dzwoneczek się urwał - ale nadal dzwonił, Sniegurka miała problemy ze strojem i długo nie wychodziła na scenę, ale - nie będąc na niej - dziękowała Mikołajowi za prezent, który miał jej dopiero wręczyć... I w ogóle prawdziwa Masza ma o wiele więcej wdzięku, a prawdziwy Niedźwieć jest sto razy sympatyczniejszy.
Fuj!
A myśmy się poświęciły i wstały o 8.30, żeby na 10.30 dotrzeć na spektakl!
Fuj!

niedziela, 2 stycznia 2011

Jurij Gagarin

Jurij Gagarin pół wieku temu poleciał w kosmos. I temu właśnie była poświęcona  tegoroczna największa, najważniejsza i najsłynniejsza choinka dla dzieci w Rosji.

Pierwsza Kremlowska choinka zorganizowana była w 1954 roku, w sali Świętego Jerzego na Kremlu. Na początku choinki bardziej przypominały wiece polityczne, niż zabawy dla dzieci, i dopiero dziesięć lat później grupie reżyserów udało się stworzyć prawdziwe wesołe święto. Podobno od 1960 roku, po zbudowaniu Pałacu Zjazdów, zabawę organizowano już tylko w nim - ale mam informację z dość pewnego źródła, że jeszcze co najmniej kilka lat później dzieci nadal witały Nowy Rok u Świętego Jerzego.
Mówią, że to najbardziej prestiżowa choinka. Że najlepsi reżyserzy i scenarzyści dziecięcy są do niej zatrudniani, najlepsi dźwiękowcy i dekoratorzy. A kilka tygodni temu w telewizji mówiono, że ceny biletów dochodzą do kilkudziesięciu tysięcy rubli.... na szczęście ja o tym nie wiedziałam. 

Jak gdyby nigdy nic udałam się do teatralnej kasy (bo wyjątkowo ticketland.ru, który jest portalem miejskich kas teatralnych, nie prowadził sprzedaży internetowej) i nabyłam bilet dla siebie i Młodej po cenie nominalnej, czyli 2000 rubli, i to nie na byle kiedy, tylko na 1 stycznia 2011 roku :)

Pałac Zjazdów mieści jakieś 5000 widzów, i tylu też było razem z nami. Wiedziałyśmy, że należy przyjść duuuużo wcześniej, bo oprócz przedstawienia jest jeszcze mnóstwo gier i animowanych zabaw. Najkrótsza droga od metra była odgrodzona, i rodzice z dziećmi musieli pokonać coś w rodzaju spacerniaka w parku, słuchając pana nawołującego, że bilety należy przygotować przed wejściem na schody, wyjąć metalowe przedmioty z kieszeni, na jeden bilet wchodzi jeden rodzic i jedno dziecko i dzieci bez rodziców nie są przyjmowane (na dzienne spektakle nie wpuszczani są rodzice, więc uwaga była dość słuszna).

Zabawy rzeczywiście zorganizowane były doskonale, choć pewna zbuntowana-prawie-sześciolatka ma okres megawstydliwości i nigdzie nie chciała się powygłupiać - ani zjeżdżać z kolorowych górek, ani budować zamku z wielkich klocków, ani tańczyć razem z Dziadkiem Mrozem i Sniegurką. Chętnie za to obejrzała przedstawienie, które rozpoczynało się od... pozdrowienia od załogi orbitalnej stacji kosmicznej! A potem była kolorowa kosmiczna historia we wspaniałych dekoracjach, niezbyt może dramatyczna, ale Młodej się podobało. I prezent - jak zwykle cukierki, ale za to puszka do nich była wspaniała, kolekcjonerska :)

sobota, 1 stycznia 2011

Noworocznie

Po umiarkowanie udanym Sylwestrze (kinderbal w mocno okrojonej wersji, sałatki od sąsiadów) wybrałyśmy się na sanki, a potem na zimowy spacer. Spacer miał określony cel, o którym później, ale - znów zakochałam się w Moskwie. No zobaczcie, jaka jest śliczna :)




WSZYSTKIEGO DOBREGO W NOWYM ROKU!