sobota, 30 marca 2013

Jest taka Noc

Jest taka Noc, gdy czuwając przy Twoim grobie, najbardziej
jesteśmy Kościołem
Jest to noc walki, jaką toczy w nas rozpacz z nadzieją:
Ta walka wciąż się nakłada na wszystkie walki dziejów,
Napełnia je wszystkie w głąb
(wszystkie one – czy tracą swój sens? Czy go wtedy właśnie zyskują?)
Tej Nocy obrzęd ziemi dosięga swego początku.
Tysiąc lat jest jak jedna Noc: Noc czuwania przy Twoim grobie.

Karol Wojtyła


Życzę Wam owocnych zmagań.  A wiosna... przyjdzie. Jak co roku...

piątek, 29 marca 2013

Złoto i purpura

Myślę, że udane odwiedzenie Bolszoja niespełna półtora roku po jego otwarciu po długim remoncie można uznać za zaprzeczenie wszelkich mitów o jego niedostępności. O cenach biletów i sposobach ich nabycia już wspominałam, a sam teatr z całą pewnością robi wrażenie.
Z tym, że wrażenie można uzyskać spokojnie za jakieś 500 rubli, zapisawszy się na wycieczkę, na której pokażą miejsca niedostępne zwykłemu widzowi. Na pewno będą bardzo ciekawe, ale... ale nie będą zabytkowe, bo tak naprawdę od oryginalnego Bolszoja po remoncie generalnym zostały tylko ściany nośne.

Remont był koniecznością, niezbędną w gruncie rzeczy już na początku ubiegłego wieku, bo już wówczas pięćdziesięcioletni wtedy budynek wymagał wzmocnienia fundamentów, czy też pali, na których został wzniesiony. Sto lat później groził już po prostu zawaleniem. Rekonstrukcja trwała pięć lat, pochłonęła olbrzymie środki i wzbudzała ogromne emocje.

Z jednej strony, po mistrzowsku, pieczołowicie odtworzono widownię - zbudowano ją de facto na nowo. W XIX wieku widownia była budowana jak instrument, ściany były z drewna, a ozdoby z papier-mache, przy czym wykonywane to wszystko było ze skrupulatnością lutnika, a nie cieśli. Dawało to fenomenalną akustykę... tyle że płonęło jak pochodnia, więc w latach późniejszych zamieniano papier-mache na gips, a drewno na beton, bezpowrotnie tracąc barwę dźwięku. Renowatorzy odtworzyli wnętrza z wykorzystaniem oryginalnych materiałów (nawet kamień na płytki podłogowe pozyskany został z tej samej, co 180 lat temu, kopalni), tyle że wykorzystali nowoczesne technologie zapewniające bezpieczeństwo użytkowania.


Z drugiej strony, i widać to nawet na zewnątrz, część nieprzeznaczona dla widzów to zupełnie nowy budynek. Ktoś porównał go do "nowoczesnego więzienia" - szare kafelki na ścianach i sztuczne światło w niskich pomieszczeniach, stal zamiast brązu, podłoga "ortopedyczna" zamiast parkietu. Pod placem Teatralnym, zaledwie 70 metrów nad linią podziemnej kolejki, powstała nowa sala, cud techniki, którego izolacja dźwiękowa wymagała zamknięcia na aż 4 dni (rzecz w Moskwie niesłychana, po zamachach zamykają na 4 godziny) centralnych stacji metra.

Scena też jest sterowanym komputerowo cudem techniki, na co skarżą się czasami monterzy - oprogramowanie bywa zdecydowanie bardziej zawodne, niż dawne mechanizmy zmiany dekoracji...

Rekonstrukcja teatru była właśnie typową, "łużkowską" rekonstrukcją - zostawić fasadę, całkowicie przebudować środek, zamiast odnawiać zabytek - zbudować go na nowo - ale... mi to nie przeszkadzało.
A o samym przedstawieniu napiszę już po świętach :)

poniedziałek, 25 marca 2013

Łaźnie publiczne

Zmarnowałam cztery prawie lata. Przez cztery lata pozbawiałam się takiej przyjemności! Przez cztery lata czekałam z utęsknieniem na doroczne spa pod Olsztynem, zamiast rozejrzeć się po własnej dzielnicy! No blondynka po prostu, i żadna farba tego nie zmieni! Przez cztery lata nie byłam ani razu w publicznej bani!!!

Podobno na banie prywatne trzeba uważać, zwłaszcza w przypadku panów. Podobno bania prywatna to eufemizm, stosowany na określenie zamtuzu, ale w bani publicznej (przynajmniej w tej, w której byłam) nie ma miejsc pozwalających na damsko-męskie odosobnienie, a segregacja płci jest bardzo surowo przestrzegana.

Кустодиев, Русская Венера
Zaczyna się już od wejścia do budynku - panie wchodzą do prawego skrzydła, panowie do lewego, przez osobne drzwi. Zostawiwszy kurtki w szatni przechodzimy do kasy połączonej ze sklepem - można tu nabyć szlafrok, ręcznik, klapki czy specjalną czapeczkę, ale też przeróżne preparaty piękności, a także zamówić i opłacić usługi, np. masaż czy pedicure. Część kasowo-administracyjna płynnie przechodzi w priedbannik, czyli część wypoczynkowo-przebieralniową, gdzie należy pozbyć się reszty odzieży, ułożywszy ją na kuszetce wskazanej przez obsługę. Nie ma szafek, skarby należy złożyć w depozycie przy kasie. Są rattanowe stoliczki do herbaty, można też zapłacić za indywidualną kabinkę-przebieralnię, z dwiema kuszetkami i stolikiem, dla czterech pań.
Absolutnie saute, no, może w ręczniku, udajemy się do dużej sali z licznymi odnogami. W odnogach są prysznice, toalety (z bidetem!), hydromasaż, a nawet... miejsce, gdzie można zostać umytą przez łaziebną. Wzdłuż ścian stoją czyste cebrzyki pod kranami z bieżącą wodą, a środek zajmują marmurowe stoliki, na których panie dokonują czynności pielęgnacyjno-upiększających, nakładają sobie maseczki, smarują się glinką albo wklepują balsamy, jeśli potrzebują do tego wody, przynoszą ją sobie w cebrzyku. 

Ale najpiękniejsze miejsce to bania właściwa. Jest fińska sauna, która nie cieszy się powodzeniem, i bania rosyjska. Duże pomieszczenie (dla 20 leżących osób najmarniej) z wysokim podestem i olbrzymim rosyjskim piecem. Co pół godziny pomieszczenie jest wietrzone - vis a vis wejścia otwiera się małe okienko. Potem miły głos z głośników zaprasza panie do parnoj, panie wbiegają i układają się na podeście, dzieci siedzą na schodkach na dole. Łaziebna otwiera piec i chochelką dolewa wody, a potem kręci młynka prześcieradłem. Później woła "zamykamy oczka, dziewczynki" i rozbryzguje dookoła wodę z olejkiem, życząc nam "lekkiej pary", a potem znów dolewa wody, aż nie zaczniemy mruczeć, że wystarczy, że gorąco. Wtedy łaziebna wychodzi, a po pięciu-siedmiu minutach wychodzą najmniej odporne panie. Każdy ruch powoduje kolejną falę gorąca.
Po piętnastu minutach pomieszczenie jest prawie puste i trochę mniej ciepłe, i wtedy panie wracają, zaopatrzone już w witki. Można skorzystać z usług łaziebnej - ustawi na podeście ławkę, na której będzie okładać delikwentkę dębową lub brzozową wiązanką, całkiem mocno.

Potem tylko szybki prysznic i wskakujemy - do wyboru, do beczki z lodowatą wodą lub do "ciepłego" basenu - ten "ciepły" ma ze 20 stopni, a potem idziemy napić się herbatki, której niezliczone gatunki można zamówić w części z kozetkami, lub poddać zabiegom upiększającym, i powtórzyć całą procedurę od początku. I tak ze cztery razy, bo seans trwa 2 godziny i 15 minut. I wszystko nago.

Wszystko w nieśpiesznej, leniwej atmosferze, cichutko (w parnoj rozmawia się szeptem), spokojnie. Byłam w świecie kobiet i nie miał tam wstępu żaden facet. Wszystkie zajmowały się sobą i nie zwracały uwagi na inne. Wszystkim tam było dobrze. To był taki tajny, damski świat...

Miałam ogromną ochotę porobić zdjęcia, ale w każdym kadrze miałabym gołą babę ;) 
Wejście 1300 rubli w weekendy, w tygodniu 1200. Czynne od 8 do 23. www.baninapresne.ru

Najsłynniejsze, zabytkowe są sandunowskie.Też mają stronę w internecie, ale tam nie byłam. Jeszcze.

czwartek, 21 marca 2013

Engri biorrds

Młoda odrabiała pracę domową z angielskiego. Zazwyczaj nie robi tego w domu, zazwyczaj w domu zapominamy o szkole, bo od lekcji jest świetlica.
- Эни хэз гот э фани клок...- mruczy moje dziecko, a ja zastanawiam się, w jakim języku ona mówi, bo angielskiego to jako żywo nie przypomina, zwłaszcza клок, czy kłok, z polskim "ł", bo przedniojęzykowo-zębowe wychodzi Młodej czasami tylko.
- Mama, a kupisz mi komórkę dotykową na androidzie, żebym sobie mogła grać w engri biords? 
- W co???
- No, w engri biords! (charakterystyczny zaśpiew, silniejszy, niż w polskim, akcent sylabowy, okrągłe o, wibrujące r).
Aaaaaa! Jak ja ją będę przeuczać? 

Osobiście uważam, że uczenie angielskiego metodami ESL osobników młodszych, niż naście lat, ma umiarkowany sens. Efekt jest nieadekwatny do nakładów finansowych i czasowych, już lepiej dzieciakowi przełączyć Disney Channel/Mini-mini na oryginalną wersję językową, a zamiast na dodatkowy angielski, wysłać na dodatkowy basen. Kiedy obejrzałam sobie podręcznik do angielskiego mojego dziecięcia, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że będą to dwie stracone godziny. Ale nie przewidywałam, że będą to godziny szkodliwe.

Bo o ile jestem w stanie nadrobić ewentualne różnice programowe (podejrzewam, że ostatnich wakacji po Moskwie spokojnie starczy nam do opanowania programu 1-3, zwłaszcza, że Anarchistka będzie miała bardzo solidne podstawy gramatyczne), to będzie mi bardzo trudno przekonać Młodą, że w słowie "clock" drugim dźwiękiem jest spółgłoska boczna dziąsłowa...

środa, 20 marca 2013

Gniazdo Głuszca

Dzięki uprzejmości Moskwicza znalazłam się w sympatycznej, jak się okazało, knajpce zwanej Gniazdem Głuszca (Гнездо Глухаря). Mieści się ona nie byle gdzie, tylko w budynku dawnej redakcji gazety literackiej, w której niegdyś pracował Okudżawa. NB budynek oryginalny, wygląda co najmniej na lata siedemdziesiąte na pierwszy rzut oka. Na drugi to konstruktywizm z zastanawiającym gzymsem socklacystycznym, internet mówi, że rok 1931.
W ogóle coś mnie prześladuje ostatnio konstruktywizm, jeszcze jedna zapomniana perełka znajduje się tuż obok amerykańskiej ambasady, będę musiała jej zdjęcie zrobić (perełce, nie ambasadzie), ale o czym to ja chciałam?
A, o Gnieździe Głuszca.
Znaczy sama knajpa taka sobie. Na niskim parterze, czy wręcz w suterenie betonowego budynku, z elementami konstrukcyjnymi widocznymi w suficie, z wystrojem przypominającym nieco szkolną stołówkę z lamperią na ścianie (nie ma lamperii, chyba, ale tak mi się nieodparcie kojarzyło), i wygląd menu nie napawał optymizmem (dlatego ograniczyłam się do lampki wina). Ale po zgaszeniu plafonier i oświetleniu sceny wnętrze zdecydowanie zyskało na przytulności.
A potem na scenę wyszło czterech facetów z gitarą i zrobiło się jakoś swojsko.
Bo główna sprawa w Gnieździe to koncerty. Bo to knajpka bardowska - choć koncerty nie tylko bardów. Ja akurat byłam na czymś, co można nazwać "старые песни о главном" - śpiewa cała sala (z tym, że, khm, byłam tam najmłodsza), wykonawcy zapodają jakieś śmieszne przeróbki, jak to z gitarą przy ognisku. Ale występować tam będzie np. Archipowski, Paganini bałałajki. Czasem są wieczorki poetyckie. Miejsce, w którym klimat tworzą ludzie. I jest to miły klimat.

Ogromne wrażenie zrobiła na mnie pani, siedząca przy sąsiednim stoliku, siedemdziesiątkę miała na karku najmarniej. Zamówiła bliny (bo to był akurat koniec Maslenicy), śledzia, pół litra piwa i dwie setki. A potem po prostu dobrze się bawiła, śpiewając, tańcząc, i biorąc autografy u wykonawców. I było to... wzruszające.

wtorek, 19 marca 2013

Też tak chcę!

Przeglądałam lokalne forum dla rodziców i zobaczyłam taką fotkę.
Jakoś ciepło mi się od niej zrobiło :)
Ja chcę taką zimę!

http://fotki.yandex.ru/users/veraartemova/view/93131/?page=0

niedziela, 17 marca 2013

Podziemna drukarnia

Tak więc korzystając z konieczności odwiedzenia apteki na ul. Lesnoj, znalazłam się pięć budynków dalej, przy Lesnoj 55. Pięć budynków dalej i wiek z haczykiem wcześniej. Nad witryną, na której pyszniły się owoce, wisiał szyld z charakterystyczną,  przedwojenną czcionką, głoszący, że oto stoję przed gruzińską hurtownią. Ponieważ zamierzałam odwiedzić gospodarza, pchnęłam nieistniejącą już ciężką, mosiężną bramę, a subiekt otworzył mi drzwi. Z prawej strony widziałam ladę i dzwoneczek nad wejściem do sklepu, z lewej pokoje państwa, do których mnie poproszono.
Nad otomaną wisiał ręcznie tkany gruziński kobierzec, a na nim - kindżał. W kąciku stała sprytna kołyska - materacyk i dno miały otworek, przez który produktu przemiany dziecięcej materii skapywały do wiadereczka. Kołyska nie miała boczków, więc półroczną córeczkę gospodarzy przymocowywano do niej luźno pięknie haftowanymi szarfami. Na dużym stole pysznił się samowar, w wazce leżały cukierki, obok drogi łakoć - cukier, i szczypce do niego. Pod ikoną stała maszyna do szycia, której napęd celowo nie był zbyt dobrze naoliwiony. Na ścianie zegar bardzo znanej marki Bure - dość tani, a porządnie wykonany. Plotka głosi, że Bure kupował zegary w Niemczech i Szwajcarii, a sprzedawał w Rosji jako własne... ale wtedy chyba nie uzyskiwałby tak demokratycznych cen, żeby pozwolić mógł sobie na niego subiekt w gruzińskim sklepie...
Kuchnia była nieduża, ale rosyjska. Rosyjska bardzo, bo stał w niej piec, tradycyjny, acz nowoczesny, nieduży, z osobnym paleniskiem pod płytą, ale i z leżanką, na której w zimie spała służąca. Na płycie, prócz saganków, była ciężka patelnia i dwa żelazka - patelnią też zresztą można było prasować, jeśli żelazka nie zdążyły się  nagrzać. Na oknie stała miarka - pół wiadra, jak głosił fabrycznie odlany napis. W litry i mililitry może bawiono się w aptekach, a i to nie w każdej. A pod oknem - maglownica, też celowo, mimo posiadania żelazka, używana, zwłaszcza jeśli służąca Masza widziała wchodzących do sklepu żandarmów. Mogła ich widzieć, bo właściciel specjalnie postarał się o pomieszczenia w amfiladzie.
W sklepie, pod ladą, stała zawsze butelka doskonałego gruzińskiego wina, i świeże chaczapuri z serem w słoju. I złoty rubel, a może i pięciorublówka (i to w czasach, kiedy za 5 kopiejek można było zjeść przyzwoity dwudaniowy obiad). Gospodarz, kiedy odwiedzali go z kontrolą policjanci z tego posterunku, co był na rogu ulicy, zawsze ugaszczał ich serdecznie, skarżąc się przy tym na stróża-pijaka. Zaglądali więc niedbale do piwniczki, ostukiwali szybko studzienkę do odprowadzania wód gruntowych i spieszyli do sąsiedniego lokalu, bo obok była masarnia, której właściciel częstował kiełbaską prosto z rusztu. Masarz też miał stróża do chrzanu, więc w szczególnie niespokojne noce policjanci pilnowali, żeby nic przykrego nie  przydarzyło się tak miłym sklepikom...

Studzienka do odprowadzania wód gruntowych miała bowiem drzwiczki. Ze skrzynki wypełnionej ziemią, więc opukiwanie ścianek nic nie dawało. A za drzwiczkami mieściło się małe, ciemne i duszne pomieszczenie, w którym przy świeczce dwóch mistrzów drukarskich składało i powielało "Robotnika" i ulotki rewolucyjne. Stukot maszyny do szycia skutecznie zagłuszał łoskot prasy, a paskudny dźwięk magielnicy ostrzegał o niebezpieczeństwie. 

Dlaczego Gruzini, dlaczego na Leśnej, dlaczego owoce? 
Gruzini, bo to oni na przełomie wieków najlepiej posiedli sztukę drukarską i najwięcej mieli specjalistów w branży. Na Leśnej, bo to były przedmieścia, a do dzielnicy gruzińskiej rzut beretem - wystarczy przejść przez plac przy dworcu Smoleńskim (Białoruskim). A tajna drukarnia praktycznie pod posterunkiem policji, vis-a-vis dobrze chronionej fabryki wódek i w bezpośredniej bliskości więzienia (a do dziś dnia Butyrkę otaczają różne instytucje MSW) - to była bezczelność, o jaką nikt rewolucjonistów nie podejrzewał.
Nigdy więc jej nie odnaleziono.

Dopiero jeden z drukarzy, już wyleczywszy się na zsyłce w Syberii z suchot, których się nabawił był w piwnicy przy Leśnej - a na zsyłkę trafił za udział w walkach ulicznych w 1905 r. - tak więc, potraktowawszy pałęczkę Kocha temperaturą -30 i pozbywszy się jej definitywnie - wrócił, odszukał dom, odnalazł towarzyszy i odbudował drukarnię, już dla potrzeb muzeum. A "służąca Masza", która mając lat 17 maglowała bieliznę, będąc już kawalerem dwóch orderów Lenina za pracę rewolucyjną i ku chwale Ojczyzny, praktycznie do śmierci oprowadzała po maleńkich pomieszczeniach grupy pionierów.


Muzeum historii najnowszej Rosji, filia: Drukarnia podziemna. W weekendy wynajęcie przewodnika kosztuje 350 rubli, za fotografowanie zedrą stówkę. Na piętrze wystawy czasowe, teraz pocztówka agitacyjna i wydarzenia w Miednoje.

sobota, 16 marca 2013

Ulica Leśna

Dzisiejsza pogoda nie pozwalała jeździć ani na łyżwach, ani na nartach. Nagłe +7 po trzydniowych intensywnych opadach śniegu mogły oznaczać tylko jedno - powódź. Ale ponieważ odprowadzenie dzieciaka do szkoły polskiej i nieskorzystanie z 4-godzinnej swobody byłoby grzechem, postanowiłam wybrać się w miejsca niedalekie, acz niezmiernie rzadko przeze mnie odwiedzane.
O celu mojej wycieczki będzie w następnym poście, bo samo dojście okazało się niezmiernie fascynujące, wobec czego po dzieciaka biegłam w ostatniej chwili...

Dziś już po przejściu pierwszych kilkunastu metrów gorąco żałowałam, że nie mam, jak Młoda, kaloszy. Bo mi, jak Młodej, wkrótce było wszystko jedno, czy idę po kałuży, czy nie. Wróć. Nie było wszystko jedno, zwłaszcza na odcinku parking-polska szkoła. Na tym odcinku mokry śnieg był zdecydowanie lepszym wyborem, niż lodowisko na drodze wewnętrznej. Ciekawa jestem, ilu osobom udało się nie tyle przejść suchą nogą, co pozostać z suchą d..ą, pokonując trasę od bramy do wejścia.

W każdym razie w butach chlupało mi i tak, a miałam w planach dojście do apteki na ulicy Lesnoj, prowadzącej sprzedaż internetową, reklamującą się jako ta, co pod tym samym adresem jest od 35 lat i przez naszego lekarza polecana jako apteka, w której mają wszystko. Gdyby ktoś potrzebował, to łatwą ją wygooglać :) A ulica Lesnaja okazała się arcyciekawa.

Po pierwsze, zaczyna się ona od ślicznej białej cerkwi staroobrzędowców, stuletniej, w którą wbijają się trzy nowoczesne biurowce. Jak na załączonym obrazku. Zaledwie kilka kroków dalej znajduje się Dom Kultury im. Zujewa, interesujące miejsce przedstawień teatralnych i wybitny przykład konstruktywizmu (znajduje się podobno w międzynarodowych podręcznikach architektury). Budynki użyteczności publicznej stanowiły niezłe wyzwanie dla architektów przełomu lat dwudziestych i trzydziestych, bo wcześniej budowano ich mało i nie dla "mas robotniczo-chłopskich". Po ulicy Lesnoj jeździ też... tramwaj, którego istnienia w tym miejscu nie podejrzewałam, a jeździ tu od jakichś 130 lat, bo znajduje się tam najstarsza chyba zajezdnia w Moskwie, powstała w 1876 roku. Dziś obsługuje też, a może głównie, trolejbusy. Zajezdnia jest śliczna! A jeśli przejść jeszcze kilkaset kroków w kierunku ulicy Nowosłobodzkiej, to dojrzeć można ponure ściany słynnej Butyrki. Co ciekawe, kiedy chciałam obejść więzienie, żeby zrobić z bliska zdjęcie charakterystycznego czerwonego muru i wieżyczek... zgubiłam się i trafiłam w końcu na jakieś podwórko, na którym para młoda robiła sobie zdjęcia.

Uliczka, mimo upływu lat i położenia wewnątrz brązowej linii metra, czyli de facto w obecnym centrum miasta, nie zatraciła prawie wcale charakteru... przedmieścia robotniczo-fabrycznego. Tym bardziej pasuje tam kamieniczka pod numerem 55. O niej napiszę jutro.



czwartek, 14 marca 2013

W Rosji zaczęły się upały

z niedowierzaniem spojrzałam na artykuł na gismeteo.ru.
Sprawdzałam sobie prognozę na jutro (NB - faktycznie mamy największą śnieżycę od 50 lat. Największą MARCOWĄ śnieżycę. Nie śnieżycę w ogóle, jak donoszą media w Polsce), i zobaczyłam taki właśnie tytuł: "w Rosji zaczęły się upały". Bo w Dagestanie jest +28. W Soczi będzie jutro +18, co w sumie też nie jest najgorszym wynikiem. Może się tam przelecę? Bo mi już śnieg troszeczkę obrzydł...  

poniedziałek, 11 marca 2013

Czego nie ma w Moskwie?

Wydawało mi się, że w Moskwie jest wszystko.
Jest wielka, i dla każdego coś miłego się znajdzie.
Oczywiście, jeśli się pamięta, że to miasto, i że pianie kogutów to owszem, ale w zoo. No, ale łosie są, lisy, kuny i inne wielkomiejskie zwierzątka.

Nie ma tylko willowych osiedli. Nie ma Saskiej Kępy, Białołęki Dworskiej ani Żoliborza Oficerskiego. Ani w centrum, ani - chyba zwłaszcza - na "przedmieściach" nie ma wąziutkich zadrzewionych uliczek i małych domów wśród bzów i jaśminów. Osiedla budowane w tym samym czasie, co Stare Bielany, mają drzewa, podwórka i ciekawą architekturę, ale to są, mimo wszystko, bloki.

To nie znaczy, że nie ma willi - są. Wewnątrz Sadowego, na pierieułkach i jednokierunkowych uliczkach, z malwami w podwórkach i - często - flagą obcego państwa na maszcie. Albo nazwą instytucji na bramie. Bo te wille są moskiewskie - русский размер - duże, wysokie, rozłożyste. Za wysokim ogrodzeniem, czasami szczelnym, bez prześwitów. I zawsze jednak na najbliższym rogu stoi kamienica, blok albo nowoczesny biurowiec...

Ktoś z zawodowych ekspatów, rozważających nowy kontrakt, zapytał mnie kiedyś, czy w Moskwie można kupić sobie dom. Nie wiem, czy można. Nie mam znajomości na Rublowce, i nie znam nikogo - zupełnie nikogo - kto mieszkałby tutaj w domu, a nie budynku wielorodzinnym. Domy są po prostu za drogie...

sobota, 9 marca 2013

Lodowisko w ogrodzie Baumana



Reklamowane jest jako jedno z najładniejszych lodowisk Rosji. Co jest w nim najładniejszego, to ja nie wiem, ale miło tam. Ogród Baumana jest schowany między kamienicami, i trzeba wiedzieć, w którą bramę na Basmannej skręcić, żeby się tam znaleźć. Nieduży to park (jak na moskiewskie warunki), ale wielce przyjemny, przechodzący właśnie intensywnie okres rewitalizacji. Odnawiany jest położony w nim dworek, przekładany bruk na alejkach, zainstalowano wifi, zbudowano ekstra plac zabaw i... zamontowano mnóstwo zabawnych, ale jednak porządkowych tabliczek.
A lodowisko? Lodowisko ma przestronny, ciepły i przytulny barak wypożyczalni, miłą kawiarnię i dwa pola do jeżdżenia, połączone alejką od zalania chyba niepolerowaną. Zdaje się, że jest sztuczne, i nie ma na nim dzikich tłumów. Tak naprawdę ludzi jest malutko. Zasuwają na łyżwach jakieś maluchy, ledwo od ziemi odrosłe, co to z chodzeniem po nieśliskiej ziemi mają jeszcze kłopoty. Przedszkolaki śmigają, kręcąc piruety i drobiąc sekwencje kroczków - nie bawią się w żadne przeplatanki, przeplatanka to dla nich chleb powszedni, lepiej poćwiczyć podjazdy do skoków. A dorośli po prostu się ślizgają, i podziwiają dorastające pokolenie.
Wejście 150 rubli.

Najbliższe metro - Krasnyje Worota. 400 m. 

piątek, 8 marca 2013

Zakaz rozmów z nieznajomymi

Ten oto znak odnalazłam w końcu na Patriarszych - tam, gdzie miał stanąć pomnik Bułhakowa. A może pomnik prymusa i czarcich sztuczek. W każdym razie na przedstawianie uosobień złego w 3D nie zgodzili się okoliczni mieszkańcy. Tylko zakaz w miarę respektują...

NB w doskonałym miejscu jest on ustawiony. W tym roku lodowisko na Patriarszych ma pecha z działalnością, ale rok temu ślicznie wyglądała wypożyczalnia łyżew tuż pod znakiem "Zakaz wejścia na lód", obok "Zakazu pływania" i "Zakazu rozmów"....

niedziela, 3 marca 2013

Gogol w czasach Googla

Zaintrygowała mnie reklama książki Wacława Radziwonowicza na Gazeta.pl. Zaintrygowała, ale dzielnie się opierałam pokusie, bo, sama artykuły Radziwinowicza czytając incydentalnie, słyszałam opinie wyłącznie negatywne. Że GW wysłała do Moskwy korespondenta-rusofoba, masochistę na dodatek, bo już tyle lat tu siedzi, i że popełnia on teksty zdecydowanie antyrosyjskie.
Po co sobie będę krew psuła, zastanawiałam się, klikając już na publio.pl, żeby sprawdzić, czy mają wersję zdigitalizowaną. 
Może jednak, może jednak... wiem, opiszę na blogu, jakie bzdury powypisywał! - usprawiedliwiałam się, uległszy cenie o 1/3 niższej od ceny edycji papierowej.

No i dupa blada.
Albowiem ponieważ Radziwinowicz, o ile pamięta się o tym, że felietony są datowane, pisze prawdę, samą prawdę i nawet nie g. prawdę. A z każdego słowa wyziera fascynacja opisywaną rzeczywistością i szacunek do opisywanych ludzi.
On też ma rozpoznanie, o którym pisałam nieco niżej. Tyle tylko, że jemu płacą za pisanie...