środa, 31 lipca 2013

Zagubiony tramwaj. 303.

Po czterech latach zwiedzania Moskwy dość trudno mi już znaleźć wycieczki, na których dowiem się czegoś zupełnie nowego. Szukanie duchów to była tylko przykrywka do obejrzenia znanych obiektów w nowym anturażu (przy czym dla kogoś, kto śledził po nocy Mistrza i Małgorzatę, anturaż nie był nowy). Jest wycieczka "Legendy stalinskich wysotek", ale że mnie wysotki (pałace kultury) zawsze fascynowały, potrafię odpowiedzieć na większość pytań zadanych w reklamie (skąd śledzono ambasadę amerykańską, gdzie mieszkała Galina Ułanowa, ha! do jednej wysotki nawet wejdziemy! - byłam w trzech czy czterech...) - tak jest zresztą ze zdecydowaną większością propozycji nawet "niezwykłych" wycieczek po Moskwie.

Dlatego zdecydowałam się na zwiedzanie dzielnicowe. Jest taki projekt http://seeandgo.ru/, prowadzi go mieszkanka Taganki, i Tagance właśnie poświęcona jest połowa historii, o których opowiada. A "Zagubiony tramwaj" to jej powrót do lat dziecinnych, kiedy wsiadała na przystanku w jednym świecie, a wysiadała u dziadków w zupełnie innym (Lefortowo), i widziała, jak się ten świat po drodze zmienia. Jako że doskonale rozumiałam jej motywację, to bardzo mi się ta nieuporządkowana podróż spodobała.

Widziałam więc na żywo pomnik "robotnika z komórką", o którym kiedyś dawno pisałam. Przypomniałam sobie historię tramwajów moskiewskich. Pochodziłam po terenie dworca Niżegorodzkiego, drugiego w Moskwie, który istniał jeszcze w latach pięćdziesiątych i stała na nim na stałe salonka Stalina. Dworzec miał być na przedmieściach, bo służył głównie kupcom wybierającym się na słynny niżegorodzki jarmark, oczywiście z towarem, i bardzo szybko stał się dworcem towarowym. Budynek miał drewniany, bardziej niż skromny, i po wojnie stację zlikwidowano, a na jej miejscu wybudowano osiedle. Osiedle z mnóstwem zieleni, parkingów i placów zabaw. Na cholerę komu parkingi w połowie ubiegłego stulecia, zapytacie? Zwłaszcza, że profesjonalny garaż dla czajek i wołg stanął zupełnie blisko (te czajki i wołgi, i fordy i mercedesy i cadillaki, i warszawy, i inne takie stoją w nim do tej pory jako eskponaty muzeum retrosamochodów). Ano, podobno nie można stawiać bloków/kamienic (stalinka to blok czy kamienica? z cegły jest...), bo pod ziemią są jakoweś schrony/składy/linie kolejowe, żeby z Kremla szybko do dworca się dostać...


Widziałam też jeden z nieliczynych "wiorstowych słupów", które się w Moskwie ostały. Słup taki był praprzodkiem słupków drogowych, które teraz stoją co sto metrów i wyznaczają skrajnię. Wtedy stały co wiorstę (ok. kilometr), były odpowiednio wyższe, żeby było je widać "od wiorsty do wiorsty". Słup - bez iglicy, która się nie zachowała - stoi przy szosse Entuzjastow (fantastyczna nazwa dla drogi, którą skazańcy podążali na Sybir), na placu Rogożskiej zastawy, i informuje, że od Moskwy przeszło się już dwie wiorsty. Z toponimiką są tu pewne problemy, bo stacje metra w tym miejscu to "Plac Ilicza" (odpowiedni pomnik, jeden z dwóch bodajże w Moskwie naziemnych, stoi na skwerze) i "Rzymska", a stacja kolejowa nazywa się "Sierp i Młot", od olbrzymiej huty, po której dziś zostały tylko opuszczone tereny przemysłowe. A wszak powstała ta huta pod koniec XIX wieku i były w niej pierwsze piece martenowskie w Rosji... NB, założyciel pochowany jest, zdaje się, na cmentarzu, o którym wczoraj pisałam. 

A później już było Lefortowo, dzielnica wojskowo-medyczna od czasów Piotra I. Z cudnymi, zagubionymi cerkiewkami z XVII wieku, z koszarami, z niepozornym "ściśle tajnym" instytutem aerodynamiki za drutem kolczastym i zupełnie niewidocznym więzieniem. Więzienie znane, może nie tak jak Butyrka, ale znane - a nawet lokalsi nie zawsze potrafią je wskazać. I jeszcze jest tam piękny park, którego już nie zdążyłam obejrzeć, i pod parkiem (żeby go nie niszczyć) śmiertelnie niebezpieczny tunel trasy przelotowej z jakimś wyjątkowo śliskim podobno asfaltem 

Między kolejnymi punktami programu przemieszczaliśmy się tramwajami. Zwyczajnymi, liniowymi. Idealnie pustymi w niedzielne popołudnie. W tym też był swoisty urok...

wtorek, 30 lipca 2013

Kuzniecki Most. 304.

To taka ulica jest w centrum Moskwy, zawsze bardzo lubiłam widok z... mostu właśnie, w górę. Gdzie tam most, ktoś spyta? Kiedyś był. Tam, gdzie jest skrzyżowanie Kuznieckiego i Nieglinnej, bo na miejscu ulicy Nieglinnej płynęła śmerdząca rzeczka Nieglinna. Most był dłuuuuugi, praktycznie od skrzyżowania z Pietrowką (na tym skrzyżowaniu stanął pierwszy sygnalizator świetlny w Rosji) aż do Domu Mody, w którym pracował Sława Zajcew (tam jest teraz inny sklep, z ciuchami, ale nie Sławy Zajcewa). Notabene, Dom Mody uznawany był za rzecz wartą odwiedzenia, również przez zagranicznych turystów, którzy uznawali go za "radziecki odpowiednik Diora". Bywało tam do pięciu pokazów dziennie, tam opracowywano modele dla ponad 300 fabryk odzieżowych w Rosji, szyto wdzianka dla prominentów, m.in. garnitury dla Breżniewa... Olbrzymie okna (bo budynek zaprojektowany był dla kupca futrzanego) doskonale nadawały się do wystawienia w nim manekinów...
Dior padł tu nieprzypadkowo, na Kuznieckim mieszkali głównie Francuzi i inni obcokrajowcy, zwłaszcza przed 1812 rokiem, i prawie wszyscy zajmowali się ubraniami. U modystek zostawiano fortuny, tutaj m.in. potwornie zadłużył się Puszkin, spełniając zachcianki swojej żony, na szczęście dla niej po jego śmierci car był tak łaskawy, że dług spłacił.
Jako że pieniądze wydawano tu błyskawicznie, oprócz butików były też banki. Jeden z bankierów na zagranicznej wystawie sejfów przyuważył dość znanego włamywacza, i zapytał go o zabezpieczenia. Rabuś machnął z politowaniem ręką, bankier zaczął więc kombinować, jakby tu zabezpieczyć pieniądze klientów. Przypomniała mu się Nieglinka i jej liczne dopływy, dokopał się więc w piwnicy do wody i urządził tam inżynierski majstersztyk. Depozyty składane były w wodoodopornym sejfie, który był zatapiany przy pomocy paru obrotów wajchy...
Banki są zresztą na tej ulicy do tej pory, np. Bank Moskwy ma tu swoją główną siedzibę. Obok zabytkowego budynku na rogu Rożdiestwienki widać stosunkowo nowoczesny biurowiec, i trzeba bardzo dokładnie się przyjrzeć, żeby zobaczyć, że parter i pierwsze piętro wybudowano w XIX wieku. Ale prawdziwego szoku doznaje się w podwórku. Bo w podwórku... stoi kolejny budynek biurowy. Białokamienny. XVII-wieczny. Nazywa się Twierskoje Podworie, ściany ma grube na pół metra i nie potrzebuje klimatyzacji...

Kuznieckij Most to stosunkowo krótka uliczka, w znacznej części zamieniona na deptak, ze stacją Velobike, ławeczkami i kwiatuszkami. Takich uliczek w stolicy jest kilkaset (choć tylko dla pieszych jest niewiele). I po każdej można przejść z przewodnikiem. I każda kamienica kryje jakąś ciekawostkę...

niedziela, 28 lipca 2013

Cmentarz Wwiedienski. 306.

W Moskwie ogląda się Lenina, a przy okazji Gagarina i pozostałych VIP przy Kremlowskim murze. Niektórzy idą do Wysockiego, wielbiciele nekropolii koniecznie odwiedzają cmentarz Nowodziewiczy, niektórzy - Doński, o ile o nim wiedzą. A kto wie, gdzie chowani byli znani obcokrajowcy-innowiercy?

Właśnie na cmentarzu Wwiedienskim, w okolicy Lefortowa. Fascynująca, swoją drogą, dzielnica, ale o tym kiedy indziej. A cmentarz przepiękny, zabytkowy, atmosferny. Tutaj spoczywa Lucien Olivier, autor sałatki, której w Polsce w ogóle nie podejrzewamy o posiadanie autora :) Tak, tak, to "nasza polska" sałatka warzywna z groszkiem i ogórkiem kiszonym i majonezem. Tutaj pochowano Einema i Heussa, twórców do dziś istniejącej słynnej fabryki czekolady (Einem - Krasnyj Oktiabr' - Objediniennyje Konditery). Ogrodzenie z kajdan ma grób dr. Haasa, "świętego doktora", filantropa, który walczył o lepsze warunki sanitarne dla więźniów. 

Wwiedienski bardzo podoba się gotom, którzy tu urządzają swoje zloty, zwłaszcza przy nie wiadomo już czyim nagrobku, zwanym przez nich "wampirką", a przez zwykłych ludzi - "domem na piasku". Goci swoje życzenia spisują na ścianach wampirki, a pozostali - na licznych maleńkich kapliczkach nadgrobnych. Czasami są to bardzo konkretne życzenia, typu: "Panie, spraw żebym została wysokopłatną aktorką Hollywood" - i, na wszelki wypadek, nr telefonu, gdyby Pan Bóg nie znał. 

Romantyczny to cmentarz. Może po takim przechadzała się Ania z Zielonego Wzgórza, kiedy była na uniwersytecie? Nie pamiętam :) Choć pewnie w Kanadzie nekropolie wyglądają inaczej. Ale warto tu przyjść. Klymaty, panie.



sobota, 27 lipca 2013

Hipermarket w przeddzień Wigilii. 307.

Hipermarket w przeddzień Wigilii to moja prywatna wizja piekła. Dziki tłum ludzi z wózkami załadowanymi po brzegi, macający pomidory z obłędem w oczach, rzucający się na mandarynki, jakby to głęboka komuna była, i wijące się ogonki do kas.

Czwartkowa wizyta w muzeum im. Puszkina mocno mi piekło przypominała.
Do Puszkina przywieźli prerafaelitów. Z Tate Modern i innych takich.
Miałabym prerafaelitów w poważaniu, bo o ich istnieniu dowiedziałam się z plakatu, gdyby nie koleżanka, historyczka sztuczna, która takiej okazji przepuścić nie mogła, zwłaszcza że oprócz "awangardy wiktoriańskiej" przywieziono także parę płócien Tycjana, i to takich, które podobno nigdy nie opuszczały swoich portów macierzystych.

W kolejce stałyśmy tylko 45 minut. Miała tylko jeden zakręt, w odróżnieniu od stojącej vis a vis kolejki do świątyni Chrystusa Zbawiciela, do którego z okazji 1025-lecia chrztu Rosji przywieziono relikwie krzyża św. Andrzeja Apostoła. Pątnicy zajmuowali kilka ulic w asyście karetek i policji...
Audioprzewodników wolnych nie było, ale nie cierpię audioprzewodników, a do żywych przewodników nie można się było dopchać. Jednocześnie oprowadzano z piętnaście grup, które niby nie były duże, ale każda próba ustawienia się grupy wokół obrazu ("dwie minuty" - przepraszała przewodniczka tych zwiedzających, którzy do grupy nie należeli) powodowała uruchomienie się dzwonka alarmowego, bo ktoś naruszył niewidzialną granicę przestrzeni osobistej obrazu, wyznaczonej przez ochronę. Jeśli malowidło nie było akurat zasłonięte przez grupę, z najwyższym trudem dało się przecisnąć do tabliczki z opisem dzieła...

A opisy były fascynujące. Szczególnie uderzyła mnie kolokacja "przeszywająco średniowieczna komoda". Genialne było zestawienie "upadkowy, mechanistyczny świat współczesny" z tabliczki i komentarz widza "ty, to jest podobne do Dota 2", a także dźwięczny głos dziewczęcia: "czujesz, cały wic polega na tym, że oni się odtwarzali dawno zapomniane rzemiosło i, czaisz klimat, własnymi rękami to robili" na tle natchnionej opowieści przewodniczki "в Греческом зале". Komu się nie chce linku oglądać - że przewodniczka naukowa, surowa i zasadnicza :)

Była wszakże ważna różnica między marketem i muzeum. Jak mi ktoś wlazł obcasem w stopę, to nie usłyszałam "gdzie się pchasz, krowo", tylko "pardon, mademoiselle". To było "pardon" po rosyjsku, bo podejrzewam, że Francuz nie nazwałby mnie jednak panienką :), o dźwięcznym "r" i okrągłym "o" nie wspominając...

Na Tycjana ludzie nie mieli już siły, zwłaszcza, że panie pilnujące ekspozycji przypominały, że wybiła dwudziesta pierwsza, i idźcie już, ludzie, do domów...

Wystawa czynna będzie do połowy września, ze względu na zainteresowanie w soboty też można ją zwiedzać do 21, i utworzono dodatkowe pory wycieczek "zbiorczych", czyli dla widzów indywidualnych, co by chcieli z żywym przewodnikiem...


piątek, 26 lipca 2013

Podejrzane życie - epilog. 308.

Gdzie ci mężczyźni? - zapytałam byłam tragicznie w poprzednim poście.

Mój osobisty mężczyzna wróci na rodziny łono we wrześniu. Tak twierdzi on i jego pracodawcy. Klękajcie, narody. Ponowne docieranie się po trzyletniej rozłące będzie fascynującym i... głośnym przeżyciem. Szczegółów będę oszczędzać (mój osobisty mężczyzna ceni sobie swoją prywatność), ale istnieje prawdopodobieństwo, że się pomordujemy :)

Zwłaszcza wobec moich niedawno odkrytych talentów do wstawiania gniazdek i przepychania rur... Buu, misiu, takie metalowe wypadło mi ze ściany i obrazek mi spadł...

czwartek, 25 lipca 2013

Podejrzane życie - rozwinięcie. 309.

W poprzednim odcinku pochyliłam się z troską nad nowymi formami życia w moim zlewie. Nie, nie wyglądało tak, jak na tamtym obrazku. Zdecydowanie nie wyglądało, i należało pozbyć się go definitywnie.

www.uni-max.com.pl
Nie tut to było, jak mawiają Rosjanie. Ja wiem, że mam starą instalację, ale ja nie wiem, dlaczego ona się zatyka dokładnie wtedy, kiedy mam pełny, nie cierpiący zwłoki zlew (a wy ciągle o jednym?). Westchąwszy ciężko, wyjęłam starożytne ustrojstwo do przepychania rur, zwinięte któremuś z sąsiadów na wieczne nieoddanie. Ustrojstwo okazało się bezsilne. Westchnęłam więc jeszcze ciężej i spojrzałam z niesmakiem na otaczający mnie Armageddon. Nie mogąc pozwolić, by którykolwiek z przedstawicieli męskiej siły był świadkiem mojego upadku (a hodowla nowych form zdecydowanie wskazuje na degrengoladę totalną), wydostałam z zakamarka pod szafką sprężynę kanalizacyjną. Monotonnie kręcąc korbką, chichotałam radośnie, przypominając sobie okoliczności, w jakich ją nabyłam.

Bo wiecie, do mojego bloku jest przypisany konserwator. I on zajmuje się m.in. przepychaniem zlewów blodnynkom. Ale obrażony jest chyba na mnie śmiertelnie od czasów, kiedy to parsknęłam śmiechem podczas wykładu na temat dbania o zlewowe BHP po jego pierwszej interwencji w mojej kuchni. Wyobraziłam sobie bowiem - wybaczcie szczegóły - jak starannie przepycham przedmioty damskiej higieny przez kratkę odpływową, albo wręcz wyjmuję rurę poniżej syfonu, żebym mogła je wrzucić do głównej rury. Bo pan prosił, żeby nie wrzucać tego typu rzeczy do... no właśnie. Do zlewu. Kuchennego. Z kratką w odpływie. Z sitkiem na okruszki. I jeszcze żeby nie wrzucać doń zawartości odkurzacza, włosów ze szczotki i takich tam...
Oburzony był santechnik bardzo, że się nabijam, musiałam więc kupić sobie sprężynę, coby na przyszłość nie zmywać patelni w umywalce.

NB wspomniana wyżej męska siła, która ze mną sąsiaduje, w zdecydowanej większości wygląda bardziej na siłę intelektualną, z którą można pogadać o literaturze staroangielskiej albo malarstwie barokowym, niż techniczną, nadającą się do wyrwanych gniazdek i zatkanych odpływów. Co prawda na widok klucza nr 10 w mych prosto od manicurzystki dłoniach odpędzają mnie od dzieciakowego roweru, ale kiedy oddalają się, dumnie prężąc pierś, szybciutko poprawiam ich niedoróbki...

Ech, gdzie ci mężczyźni...

środa, 24 lipca 2013

Podejrzane życie - preludium. 310.

Po trzech tygodniach nienawidzenia trenerek z klubu sportowego, przerywanego tylko wyrzutami sumienia, kiedy szłam do teatru albo na zwiedzanie, zamiast na salę gimnastyczną, zbuntowałam się. Nie bez nieświadomej pomocy poety swojego fachu, od którego dostałam przepis na uzbecką ciecierzycę. Brakowało mi radości tworzenia czegokolwiek, brakowało mi ludzi, z któymi mogłabym dzielić swoje troski, postanowiłam zrobić malutki sabantujczyk. Z ciecierzycą i ciastem, i winem.

Wino było dobre, a ja na tyle trzeźwa, żeby po wyjściu gości uprzątnąć ze stołu w salonie. Znaczy się, zanieść wszystko do kuchni i wstawić do zlewu. Poczym zamkęłam starannie kuchnię, albowiem miejsce to szatańskie, zwłaszcza dla człowieka na diecie, który już raz się zbuntował, i nie należy tam wchodzić zbyt często, szczególnie po winie.


Po paru dniach żywienia się wychylanym po drodze z pracy kefirem i owocami z pobliskiego bazarku, znacząca jakowoś woń kazała mi wysnuć przypuszczenie, że któryś z moich gości dokonał żywota pod kuchennym stołem. Z pewną taką nieśmiałością uchyliłam drzwi. Nigdzie nie widać było męskich nóg (ani damskich) w nienaturalnej pozie, weszłam więc ostrożnie, nie tylko bezbłędnie identyfikując źródło zapachu i pozbwając się go do zsypu, ale i odkrywając początki niezależnego życia w zlewie. Życie wymagało natychmiastowej interwencji.

wtorek, 23 lipca 2013

Chwilowa bezdzietność :) 311.

Jako matka chwilowo bezdzietna budowałam wspaniałe plany korzystania z życia. Przed oczyma mojej wyobraźni przepływały miniaturowe karawele z pełnym ożaglowaniem na łupince z orzecha, leciutkie sukienki wróżek z papier mache, kawowe koniki, szklane witraże... Nieobecność nie tylko córki, ale i sąsiadów pozwalała ziścić marzenie o zostaniu mistrzynią harpa i wyjściu nieco dalej niż do "murowanej piwnicy".  Znalazłby się nawet ktoś, kto by mi pokazał podciągi... Obiady miałam jadać w suszylniach, a z licznymi wielbicielami pijać herbatę zagryzaną tortem. I miałam zadbać w końcu o siebie.

zdjecie z internetu
W ramach troski o własne przyjemności przygotowałam sobie kąpiel z pianką, kubkiem earl grey, Dianą Krall ustawioną na pralce i kindelką wypełnioną kilkoma MB nowości. Spod umywalki zerknęła na mnie ciekawie waga. Ja na nią też.
Wadze też się coś od życia należy, pomyślałam, wyciągając ją na środek łazienki. Stanęłam.
Waga jęknęła.
Ja też.


Karawele, wróżki, witraże i harmonijka odpływały w siną dal, ustępując wizji hantelków i stepa. Torcik zacukał się nagle, skulił, spróbował stać się najmniejszym kawałeczkiem... i zamienił się w przezroczystą kromkę razowca z twarogiem i rzodkiewką.  Wielbicieli musiałam z braku czasu spławić, przez co przestali mnie wielbić. Lekarz pierwszego kontaktu, odwiedzony w ramach dbania o siebie, przedstawił makabryczny plan skriningu u fefnastu specjalistów, z których każdy chce utoczyć mi trochę krwi albo pooglądać mnie ultradźwiękiem.

Gdzie te wakacje, ja się pytam?

poniedziałek, 22 lipca 2013

Polowanie na duchy. 312.

W Moskwie straszy. Jak w każdym dużym mieście, zresztą. Ale więcej duchów, niż w Moskwie, jest tylko w Rzymie, Jerozolimie, Londynie i Pradze. A na pl. Czerwonym jest ich najwięcej na świecie, za co plac trafił do Księgi Rekordów Guinessa.

Na Kremlu oczywiście urzęduje Lenin, wiecznie żywy. Pojawił się tam, mimo paraliżu swej cielesnej powłoki, już na miesiąc przed śmiercią, dziwiąc niezmiernie szefa ochrony, wszedł do swojego gabinetu i siedzi tam podobno do dziś, mimo że sam gabinet-muzeum został przeniesiony do Leninskich Gorek.

W rezydencji ambasadora Francji po nocach tańczy dziewczę w tutu, baletnica, którą sponsor - były właściciel kamienicy - zastał in flagranti z kadetem. Kadet został wyrzucony z domu bez portek, baletnicy nikt nie widział więcej.
W jednej z ambasad na Małej Nikickiej Beria (bo toż jego willa była) robi bałagan w papierach, trzymanych w sejfie, przerwaca pieczęcie, i budzi ochronę, wjeżdżając na teren samochodem, który wszyscy słyszą, tylko nie widać go w kamerach.
W domu przyjęć MSZ (to ten sam, z okien którego wyleciała Małgorzata na wieprzu) pojawia się Sawwa Morozow, właściciel willi, choć samobójstwo popełnił (albo popełniono mu) zupełnie gdzie indziej. Ochrona obiektu zdecydowanie woli rezydować w budce, zwłaszcza w nocy.

Przyjaciółka Sawwy Morozowa, znana modystka, usłyszała o jego śmierci z ust chłopca-sprzedawcy gazet. Wybiegła kupić dziennik i zginęła pod kołami pędzącego powozu. Ciało chłopca z ażurową pończochą na szyi znaleziono kilka godzin później...
W domu sąsiada Morozowa, Riabuszyńskiego, przekazanego potem Gorkiemu, czasami w nocy w oknie pojawia się w świetle słabej żarówki twarz Stalina.

W Domu na Nabierieżnoj (vis a vis soboru Chrystusa Zbawiciela) straszy w każdym mieszkaniu, choć wcale nie z tego powodu nie mieszkało się tam długo. Budynek przeznaczony był dla prominentów, a że za Stalina los bywał przewrotny... Najpaskudniejszy jest jednak duch dzieweczki, której rodzice zostali aresztowani, kiedy była na uczelni. Po powrocie do domu zabarykadowała się w środku i wzięła ojcowski rewolwer, więc zamurowano ją po prostu i odcięto media.

Są też duchy znacznie starsze, na przykład kapłana, który zmarł przy ołtarzu, a podczas mszy żałobnej nad jego trumną rozpętała się straszliwa burza, piorun uderzył w dzwonnicę, pożar ogarnął całą cerkiew, a topiące się dzwony spadając zabijały zgromadzonych... Wszystko przez to, że kumpel Piotra I, Mieńszykow, budując dzwonnicę nie dostosował się do obowiązującego prawa i jej wysokość o trzy metry przekroczyła wysokość dzwonnicy kremlowskiej.


Jeśli chcecie zapolować, wybierzcie się na którąś z wycieczek, oferowanych przez liczne biura podróży. Wbijcie w yandex "необычные экскурсии" i zobaczcie, co wam wyjdzie :)

środa, 17 lipca 2013

Sanduny. 317.

W Sandunowskich Baniach, w Высшем мужском разряде, czyli najdroższej części dla facetów, zachowały się oryginalne, XIX-wieczne wnętrza. Byłam zaskoczona ogromnie, jak niewiele się same banie jako instytucja od tego czasu zmieniły: byłam w Sandunach w części dla pań, byłam w innych baniach - inne są tylko kafelki na ścianach, kanapy w szatniach i armatura prysznicowa. I, oczywiście, cebrzyki. Dzisiejsze są plastikowe, w sandunowskiej bani były wykonane... z melchioru.

Sandunowskie były pierwsze. Wybudowano je na początku XIX wieku, bo nie było wtedy w Moskwie przybytku czystości, spotkań i uciech w jednym dla arystokratów, którym wszak bardzo podobały się łaźnie tureckie czy słynne termy w Budapeszcie (NB basen w Sandunach jest niemal wierną kopią jednego z węgierskich basenów). Wzniesiono więc olbrzymi kompleks budynków, mieszczący "banie numerowane" dla bogatych indywidualistów i "razriady" dla pospólstwa, a także 11-pokojowe mieszkanie właścicielki, od frontu sklepy z odzieżą, butami i... nutami, sklepik z piwem i rakami, restaurację i... drugą elektrownię w mieście (rzecz jasna, wszystko nie od razu, przez różnych właścicieli i na przestrzeni prawie stu lat).

Banie numerowane, w osobnym budynku, w zależności od ceny, mogły mieścić klitkę z wanną, a mogły normalny kompleks, składający się z, jakbyśmy to dziś określili, szatni, sauny, jacuzzi, sypialni i jadalni. Część damska miała również... groomerów, ponieważ panie przyjeżdżały do bani z dziećmi i pieskami. Po rewolucji jednak w numerowanych baniach zrobiono kommunałki, bo lud robotniczy takich luksusów nie potrzebuje, potem przychodnię, a teraz budynek z jednej strony mieści banki, a z drugiej stroi pusty.

A kto się tylko w Sandunach nie kąpał... Puszkin, Majakowski (ma swoją własną marmurową ławkę, na której nikomu innemu nie wolno było siadać, bo się brzydził - ławka stoi nadal, opatrzona tabliczką, i dziś wolno z niej korzystać), Szalapin - przychodził, jako znajowy właścicielki, kiedy bania była zamknięta, żeby uniknąć fanów, i śpiewał w pustych salach o niezłej akustyce dla... serwisantów, bywali tu Wysocki, John Travolta, Naomi Cambell...

Oczywiście, kręcono też tutaj filmy. Dużo, dużo filmów, m.in.... "Pancernik Potiomkin" i "Aleksander Niewski". Gdzie tam sceny w bani, spytacie? Ano, zatonięcie pancernika i bitwa lodowa. W latach dwudziestych basen Sandunow był największym krytym basenem w ZSRR, a później Eisenstein już przywykł do miejsca :)



Jedyny sposób, żeby dostać się do "ładnych" Sandunow, jeśli się jest kobietą, albo jeśli chce się robić zdjęcia, to zapisać się (z wyprzedzeniem) na wycieczkę, organizowaną wyłącznie we wtorkowe wieczory przez jednego z operatorów, podanych na stronie bań (www.sanduny.ru). A do "brzydkich" iść nie warto - www.baninapresne.ru są o wiele fajniejsze i mają o wiele tańsze usługi mycia, okładania witkami i spa. I tańszą herbatę.

poniedziałek, 15 lipca 2013

Fasolka po bretońsku w wersji uzbeckiej. 319.

Znaczy się tak. Zaczynamy wieczorem.
Zamiast fasoli bierzemy ciecierzycę, moczymy całą noc i gotujemy półtorej godziny w osolonej wodzie.
Zamiast kiełbaski bierzemy jagnięcinę (z braku tejże jakieś inne mięso), kroimy jak na gulasz, oprószamy solą i pieprzem i sokiem z cytryny i na noc do lodówki. Potem ją smażymy z cebulką i czosnkiem, dość długo, a potem zalewamy białym wytrawnym winem i dusimy.
Zamiast przecieru pomidorowego bierzemy suszone morele, które wrzucamy do mięska z winem.
Zamiast majeranku, hmmm, no tu jest problem. Kupujemy w sklepie indyjskim albo na allegro przyprawę do pilawu. Albo szukamy kminu rzymskiego, berberysu, kurkumy i kardamonu, i dodajemy to do mięska, i jeszcze dodajemy cztery rozgniecione goździki i łyżeczkę cynamonu.
I jak mięsko już jest miękkie, to dodajemy ugotowaną ciecierzycę i mieszamy i barykadujemy drzwi, bo zwabieni zapachem sąsiedzi zaczną się dobijać.
Teraz można posypać natką i zjeść :D

Proporcje na oko, ale mniej więcej:
1/2 kg mięsa, szklanka moreli, szklanka ciecierzycy, dwie szklanki wina, cztery ząbki czosnku, dwie cebule, mieszanki przypraw co najmniej dwie stołowe łyżki razem.

Niebo w gębie.
Przepis dostałam z zacnym miejscu od poety swojego fachu :)
Zdjęcia nie będzie, bo zeżarłam wszystko zanim pomyślałam, że można to sfotografować.

sobota, 13 lipca 2013

Gospodin Wielikij Nowgorod. 321.

Było trzy karczmy, bram cztery ułomki, klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki - takie wrażenie daje pobieżny rzut oka na mapę zabytków Nowogrodu, z kremlem i ogromną liczbą cerkwi.
A wcale nieprawda.

Idealne miasto na kolejową jednodniówkę, z Moskwy czy z Pitera (z Pitera prościej). W przypadku Moskwy dzień jest... dłuuuuuugi, bo zaczyna się na ślicznym białym dworcu o godzinie 6 rano, żeby skończyć się w tym samym miejscu o 21.40. Cztery poranne godziny do otwarcia muzeów pozwoliły mi obejrzeć w promieniach wschodzącego słońca ściany wszystkich perełek z XI-XV wieku po Sofijskiej i Handlowej stronach rzeki, wczuć się w niespieszną atmosferę miasta i urządzić sobie spacerek do podmiejskiego klasztoru.

Do klasztoru jeździ autobus. I oprócz klasztoru tam jest jeszcze skansen. Ale autobus widziałam tylko raz, jechal w przeciwnym kierunku. A ja pokornie maszerowałam poboczem, w rosnącym upale, a kiedy po kilku kilometrach skończyła mi się woda i zaczęłam się zastanawiać nad skorzystaniem z instytucji machacza, zatrzymał się przy mnie zwykły samochód (zwykły - bo ani żiguli, ani beemka) i sympatyczny gość spytał, czy aby mnie nie podrzucić. I podrzucił, nakładając drogi i dziwując się wielce, i nie wziął za to ani grosza, twierdząc, że jest wojskowym i jego obowiązkiem jest pomagać potrzebującym.

Zaliczywszy zabytek zdążyłam przejść zaledwie kilkaset metrów, kiedy znów trafiła mi się bezpłatna podwózka. Mili ludzie mieszkają w Nowgorodzie :)

Minęłam pozostałości wałów i planty i znów weszłam na dziedziniec Kremla, tym razem zaglądając już do cerkwi i muzeów. Wielce interesujące mają zbiory, ciekawie wyeksponowane, zdzierają dosyć mocno, ale chyba warto. Można obejrzeć np. genialne koronki, wleźć na dzwonnicę z całym mnóstwem dzwonów i dzwonków, popodziwiać widoki z Kukujewoj strażnicy. W Sofijskom jedenastowiecznym soborze spoczywa sześciu świętych Cerkwi Prawosławnej, ale nie widać jakoś pielgrzymujących tłumów, jak w Siergijewoj Ławrze, raczej zwykły ruch turystyczny. Mimo poważnych zniszczeń wojennych i rewolucyjnych w soborze ostały się jeszcze fragmenty tysiącletnich fresków.

Mocno już shetana udałam się na przystań i popłynęłam po rzece Wołchow do jeziora Ilmen, do... ścian klasztoru, który z takim poświęceniem zdobywałam o poranku. Przejażdżka była miła, a z głośników, oprócz znanych filmowych hitów, donosiły się też opowieści przewodnika, np. o mijanych przez nas przęsłach nigdy nie wybudowanego mostu kolejowego, o garbatym moście - zupełnie współczesnym, który jednak zawsze był w tym miejscu i zawsze był garbaty, o dziedzictwie hanzeatyckim i bogatych czasach stowarzyszenia z Hanzą.

Bo Nowgorod był wielki, opływający we wszelkie dostatki, nie dotarła tutaj mongolska orda, i splądrowali go dopiero niemal współcześni nam barbarzyńcy z pokolenia naszych dziadków. Przejmujące były gołe ceglane mury XIV-wiecznej świątyni na północy miasta, potężnej i całkowicie opuszczonej, w stanie "surowym zamkniętym", choć niegdyś zapewne tętniło tu życie. Równie przygnębiające wrażenie robi obłożona rusztowaniami konserwatora jeszcze starsza cerkiew z XII stulecia na miejskim cmentarzu, jakby zapadnięta nieco wgłąb góry, na szczycie której stoi, bo poziom ziemi wokół niej podnosi się dzięki nagromadzonym przez wieki kolejnym warstwom prochów i piasku, którym posypywane są ogrodzone kwatery, "żeby było ładnie". Próżno szukać na czynnym cmentarzu dla zwykłych ludzi nagrobków starszych, niż pięćdziesiąt-sześćdziesiąt lat: "działki" pewnie są drogie, a powtórny pochówek w tym samym grobie, wg prawosławnej tradycji ziemnym, t.j. nie wylanym betonem, możliwy jest już po niespełna ćwierćwieczu.

A w sprawach doczesnych skorzystałam z tego, żem "na prowincji", i tanie są tu sklepy, restauracje i usługi. Ostatnia herbata w dworcowej kawiarni, pożegnalna muzyczka dla "firmowego" pociągu, a rano... ziewający tłum w pierwszym porannym wagonie metra.

czwartek, 11 lipca 2013

Zima w środku lata. 323.

www.afisha.ru
Kusi mnie okropnie Snieżkom. To jest taka rura na obrzeżach miasta, z basenem, lodowiskiem, ośnieżonym stokiem, z wyciągami: krzesełkowym i orczykowym, jest wypożyczalnia nart, butów, kombinezonów. Szkółka jest. Drogo dosyć, bo godzina zjeżdżania kosztuje 1000 rubli w weekend, plus wypożyczenie sprzętu 200 rubli od pary.  Ale zakładanie kombinezonu i szusowanie po prawdziwym (choć z armatki) śniegu, kiedy na zewnątrz jest +25... hmmmm...

Jest tylko jeden problem. 

Ja nie umiem jeździć na nartach.

środa, 10 lipca 2013

Pochowajcie mnie pod podłogą. 324

www.mk.ru
Najpierw kupiłam bilet do teatru, ot tak, po prostu, bo tytuł był fascynujący i opis zawartości przyjemny.
Potem zaczęłam czytać książkę (dostępna jest również po polsku, w przekładzie Izabeli Korybut-Dankiewicz), ale nie udało mi się jej skończyć, bo autor w każdym rozdziale z masochistyczną prezycją powtarzał ten sam schemat toksycznej miłości i było to nie do zniesienia, bez nadziei na happy end. Filmu obejrzeć nie zdążyłam, podobno jest bardzo dobry, ale teraz się chyba nie odważę.

Spektakl w Teatrze u Nikickich Worot był wstrząsający. Babcia, zwłaszcza w końcowej scenie walki o wnuka - fenomelnalna, bardzo dobry był też Dziadek. Ośmiolatek grany był przez dorosłego, i tak, że uwierzyłam, że ma 8 lat. Rzadko udaje się obejrzeć przedstawienie, którego scenariusz tak wiernie oddaje książkę, obcinając jednocześnie dłużyzny, wydobywając samo straszne sedno. O tym, że można kochać na śmierć. 

Obym nigdy, przenigdy nie była taką Babcią.

Owacja na stojąco była zasłużona. 

wtorek, 9 lipca 2013

Dowodzik poproszę! 325

Niestety, to nie do mnie :( Ale dwa razy w ciągu jednego tygodnia słyszałam sprzedawców proszących o dokumenty, kiedy młodzi na oko ludzie kupowali alkohol. Raz facet się roześmiał i podziękował za komplement, bo dowód miał od dziesięciu lat. Drugi raz nie pomogły tłumaczenia, że przecież mają skończone 18 i że mają urodziny, i muszą się napić łiskacza, kasjerka była nieugięta: mocne alkohole tylko od 21!
Zaciekawiona spytałam wujka Gugla, i co mi odpowiedział? Że ustawa o ograniczeniu sprzedaży napojów wysokoprocentowych dopiero jest planowana, wcale nie obowiązuje, i że osoba pełnioletna ma jak najbardziej prawo kupować co jej się żywnie podoba, pod warunkiem, że nie w czasie nocnej prohibicji...

Ale to chyba nieźle, że sklepy wybiegają w tym wypadku przed orkiestrę... 

niedziela, 7 lipca 2013

Zdrowie wasze w gardła nasze! 327.

Nie, nie, nie. Taki toast absolutnie nie przejdzie. Rosjanie, po pierwsze, nie piją bez toastu, a po drugie - toast to taka mała (albo i niemała) przemowa. Co prawda podobno daleko toastom rosyjskim do gruzińskich, ale żeby się napić, trzeba się najpierw nagadać.
Kiedy tu przyjechałam, była mi ta sztuka obca. Ratowała mnie przypowieść zasłyszana niegdyś na tutejszym weselu, uniwersalna w zasadzie, choć odrobinę za krótka:

- Za pieniądze można kupić kobietę - ale nie jej miłość. Można kupić zabawki, ale nie śmiech dzieci. Można kupić dom, ale nie ciepło domowego ogniska. Wypijmy więc za to, żebyśmy mieli wszystko to, czego nie można mieć za pieniądze!

Teraz już bez większego problemu jestem w stanie coś wyrzeźbić, choć do krasomówców nigdy się nie zaliczałam, praktyka jednak robi swoje. Na szczęście nie jestem facetem, więc mogę przy toaście wypijać tylko mały łyczek wina, czy wręcz w ogóle wznosić je sokiem czy wodą. NB, to bardzo ważne - trzeci toast jest zawsze za kobiety, panowie wtedy stoją, a panie piją do dna!

Jeśli wieczór zapowiada się długi, to po każdym wzniesieniu szklanic jest chwila przerwy, np. jedna piosenka. Ale jeśli czas jest ograniczony, każdy właściwie gość (a na pewno każdy ważniejszy, obcokrajowiec jest ważniejszy z urzędu) wstaje po kolei i tempo picia robi się przerażające...



poniedziałek, 1 lipca 2013

Zmiany. 333.

Dawno nie byłam w centrum, więc nie odnotowałam zmian, o których powinno być dość głośno... a jakoś nie jest.
Po pierwsze, wprowadzono strefy płatnego parkowania. Program pilotażowy istniał już dość dawno, od listopada, a od lipca ma obowiązywać wewnątrz całego Bulwarnego Kolca, czyli w promieniu średnio ok 2 km od pl. Czerwonego. Miasto kasuje 50 rubli za godzinę, nawet od mieszkańców i inwalidów, którzy mogą, owszem, bezpłatnie parkować, ale tylko w nocy, albo na podwórku, i to tylko jeden samochód na mieszkanie. Z tego prostego powodu, że wzdłuż ulic w centrum można postawić 4000 aut, a mieszka tam pół miliona ludzi. Na razie nie można płacić gotówką, nie ma całodobowych punktów sprzedaży kart parkingowych, żeby zapłacić smsem trzeba się zarejestrować w necie i mieć rosyjską sieć, więc... goście stolicy, drżyjcie, zostawiajcie wozy na zewnątrz strefy, panie, zdejmujcie obcasy i tuptajcie przez miasto z buta :)

Co do obcasów - to kolejna bardzo zauważalna zmiana. Kiedy przyjechałam, WSZYSTKIE damy, w KAŻDEJ sytuacji miały szpilki o morderczej wysokości. A teraz na ulicach królują płaskie sandały i baleriny, i w ogóle panie są mniej "wylaszczone".

Może dlatego, żeby wygodniej było jeździć na rowerze. Moskwa wprowadziła swoje Veturilo, które nazywa się Velobike.ru, po opłaceniu abonamentu (ok. 450 rubli miesięcznie) można za drobną opłatą (a do pół godziny gratis) jeździć sobie po mieście, korzystając z ok. 30 stacji w centrum. Opyla się to tylko przy dłuższym abonamencie, bo dobowy kosztuje 100 rubli, i jeszcze co najmniej 50 trzeba wrzucić do systemu, żeby miał z czego rozliczać godziny, nawet, jeśli zamierzam jeździć tylko od stacji do stacji, co pół godziny oddając jednoślad. Ale pomysł, jak na tutejsze warunki, interesujący i nowatorski, jako że Moskwa zdecydowanie nie jest miastem przyjaznym dla rowerów (nie można ich przewozić w metrze - chyba, że się zdejmie przednie koło, to niby to wtedy składak jest, i nie ma W OGÓLE ścieżek, na chodnikach parkują samochody, a po 10-pasmowej jezdni to strach i żadna przyjemność).

Zatem: przy centrum odstaw auto, zzuj szpilki i wskakuj na rower!